Choć przedświąteczne przygotowania w pełni, to jednak od 7ego do 9tego kwietnia nasz Magister wynalazł nam odrobinę czasu żebyśmy mogli pomóc także w pobliskich Wambierzycach. Nas oczywiście bardzo ucieszyła ta wieść, bowiem to też doskonała okazja do poznania innego klasztoru. Br. Jakub przywitał nas bardzo serdecznie i po obiedzie zabrał nas nad oczko wodne, którym mieliśmy się zająć. Instrukcja była prosta: wypompować wodę i doprowadzić wszystko do jako takiego porządku.
Mariusz i Radek bez wahania wzięli się za mniej dostępną część brzegu, natomiast Tomek w swoim żywiole zajął się wszelką roślinnością pouczając nas co przyciąć, wyrwać, lub zostawić w spokoju. A Rafał stanął na końcu tego "łańcucha pokarmowego" segregując wszelkie śmieci i pakując je w wielkie worki.
Praca szła wyjątkowo sprawnie, wody ubywało, a oczko wodne powoli odsłaniało swoje prawdziwe, pełne glonów oblicze. Nikt jednak nie przystał na pomysł wpuszczenia tu kilkudziesięciu glonojadów, żeby się najadły - sami musieliśmy więc pozbyć się tego wszystkiego. Z pomocą przyszedł br. Jakub, który koordynował naszą prace i zaproponował parę kaloszy. Traf chciał, że pasowały tylko Rafałowi, którego natychmiast obwołaliśmy Królem Bagien.
Chcąc nie chcąc Król Bagien zszedł więc z wielką gracją na dno zbiornika i rozpoczął się ostatni etap osuszania zbiornika. Zbierał więc wodę, a my podając sobie z ręki do ręki wylewaliśmy ją na pobliski trawnik pełni obaw, czy po takiej porcji naturalnego nawozu jutro nie zastaniemy tu puszczy amazońskiej.
Wczesnym popołudniem oczko było już doprowadzone do ładu, brat Jakub zmuszony był więc poszukać nam na następny dzień nowego zajęcia. Wyrok padł na sąsiednią altanę, w której na dobre zadomowiło się już kilka drzew i całkiem pokaźna kolekcja przeróżnych śmieci. Uzbrojeni więc w siekierę, szpadel i łopaty ruszyliśmy skoro świt do boju.
Korzenie drzew stawiały wyraźny opór, a betonowa posadzka budziła nasz podziw dla wytrwałości roślin, które tu wrosły niemal na stałe. Nam jednak takie przeszkody nie straszne i powoli rozprawialiśmy się z kolejnymi niepasującymi do wystroju przeszkodami.
Mariusz postanowił spojrzeć na wszystko z innej perspektywy, gdy ostatni korzeń wyraźnie się nam sprzeciwiał. Wspólnymi siłami jednak daliśmy radę i zabraliśmy się za kosmetykę, czyli wywiezienie wszystkiego, co nie było już nam potrzebne.
Jeśli już mowa o transporcie, to naszym absolutnym mistrzem kierownicy okazał się oczywiście Rafał, który najwyraźniej nigdy wcześniej nie jeździł taczką i sprawiało mu to tak wielką radość, że później woził już absolutnie wszystko, a my uskakiwaliśmy mu z drogi, by nas przypadkiem nie potrącił.
Po południu przenieśliśmy się na wyższy level, bowiem zostało nam jedynie przełożyć drewno do szopy. Tu Tomek zajął się układaniem, natomiast nasza trójka podjęła logistyczne rozplanowanie transportu. W ten sposób przełożyliśmy wszystko dosłownie w ostatniej chwili, bo gdy tylko wróciliśmy do klasztoru, lunął deszcz, a granatowe niebo przecięły pierwsze tej wiosny błyskawice. Cóż za doskonałe zgranie w czasie.
Ostatni dzień pobytu to już tylko drobne prace na Kalwarii. Radek i Rafał wnieśli po stromych kalwaryjskich schodach drabinę, natomiast Mariusz podjął się włażenia na dachy kolejnych kapliczek, by wydobyć z rynien liście i gałęzie, których tam nie brakowało. Silny wiatr dodawał tylko dreszczyku emocji tym pracom, tym chętniej więc sprężyliśmy się jak tylko mogliśmy, żeby wrócić w ciepłe mury klasztoru.
Na koniec wdzięczny o. January postanowił zabrać nas do kina - powyższe zdjęcie jest podpowiedzią na jaki film się nie wybraliśmy. Tak więc w sympatycznym gronie i w sympatyczny sposób zakończyliśmy trzydniowy pobyt w ramach braterskiej pomocy sąsiedzkiej :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz