10 maja to dzień iście historyczny dla naszej wspólnoty postulanckiej. Po raz pierwszy [najprawdopodobniej] w historii postulatu naszej Prowincji, odbyło się wspólne spotkanie dla naszych najbliższych. Przyjechali rodzice, rodzeństwo, babcie i jeszcze kilka osób... Ponieważ magister już dawno zapowiedział, że będziemy mogli pokazać naszym gościom pokoje, w których mieszkamy, wizytę poprzedziły przygotowania: sprzątanie, mycie okien, pranie firanek, wycieranie kurzy, układanie, przekładanie, ponownie wycieranie kurzy itp. Efekt - powalający...
Punkt 10.30, zebraliśmy się z naszymi gośćmi na wspólnej Eucharystii w kaplicy klasztornej. Jak się okazało, nasi najbliżsi bardzo szybko odnaleźli się w tym miejscu i nie trzeba było tłumaczyć dlaczego siedzenia w stallach się podnoszą lub do czego służą te małe stołeczki pod nogami.
W kazaniu, o. Augustyn [nawiązując do popularnej u nas ostatnio formy rekreacji] powiedział, że każdy z nas jest takim małym "puzzelkiem" w dużym obrazie franciszkańskim. Okazało się, że faktycznie podobieństw jest dość dużo: każdy jest ważny i niepowtarzalny dla Boga, bez niego obraz byłby niepełny, a oczekiwany efekt widoczny dopiero jest po wspólnym działaniu.
Magister zauważył, że w tym wielkim franciszkańskim obrazie także rodzice, rodzeństwo i rodzina mają swój udział i również każdy z nich przykłada się do tworzenia całości zarówno przez wychowanie, jak i ciągłe wspieranie nas na drodze powołania.
Tak wygląda efekt naszych "rodzinnych puzzli"
Po strawie duchowej - przyszła pora na cielesną. W pięknie posprzątanej salce, przy stole nakrytym wyprasowanych obrusem, zasiedliśmy do tradycyjnej, franciszkańśkiej kawy i wspólnych rozmów.
A w tzw. międzyczasie, opowiadaliśmy o naszych przeróżnych tradycjach i zwyczajach [formalnych i nieformalnych] oraz chwaliliśmy się dotychczas ułożonymi puzzlami.
Jednak czas płynął nieubłaganie i udaliśmy się w kolejne - niezwykle ważne - miejsce w klasztorze, czyli do refektarza. Tam czekała na nas tradycyjna sobotnia zupa i kolejna porcja opowiadań, tym razem z zakresu kulinarno-malarskiego [w końcu nie na co dzień można zjeść posiłek pod tak pięknym freskiem, jaki zdobi nasz sufit].
Po obiedzie niektórzy wzięli się za mycie naczyń [dziękujemy Jackowi i Bartkowi], niektórzy wyszli na spacer, aby pooddychać świeżym powietrzem, a niektórzy wrócili do salki rekreacyjnej, gdzie czekała kawa i coś słodkiego.
Korzystając z zaproszenia siostry Adriany udaliśmy się do Ołdrzychowic na sztukę teatralną pt. "Siostra Faustyna Kowalska". Już sam tytuł przybliżył nas do Jej osoby. Gdy przyjechaliśmy, wydawało się że w Domu Kultury będzie mało osób, jednak nie zdążył wybić trzeci dzwonek, gdy na deskach pojawiła się konferansjerka (s. Justyna) witająca publiczność, która wypełniła salę aż po brzegi, tak, że nawet balkon uginał się od widzów. W końcu nadszedł oczekiwany moment: kurtyna się podniosła, zapalono światła i na scenę wybiegły dwie przekupki. Jak to przekupki, zaczęły obgadywać obgadywały Kowalskich, że postarali się aż o dziesięcioro dzieci. Niby akcja sprzed ponad 100 lat - a jakby bardzo aktualna scena i nie byłoby w tym nic wesołego, gdybyśmy nie usłyszeli jak s. Adriana - nasza nauczycielka śpiewu, grająca jedną z przekupek, opowiada jak trudno wytrzymać z czwórką wnucząt a co dopiero z 10 pociech.
Gdy na scenę weszły dzieci grające pociechy Kowalskich mogliśmy odkryć i podziwiać talent widaoczny u niekórych już od najmłodszych lat. W czasie spektaklu nasunęlo nam się pytanie: "Ile było aktorek które wcieliły się w postać świętej?". Nie będziemy liczyć, ale bez wyjątku, każda w jakieś cząstce pokazała osobę siostry Faustyny.
Dla postulantów największym zaskoczeniem była rola przełożonej, w którą wcieliła się nowicjuszka s. Inez. Choć jest najmłodsza we wspólnocie sióstr, to zagrała tak, jakby była przełożoną z wieloletnim stażem.
Histora na scenie tak nas wciągnęła, że nie zorientowaliśmy się, jak minęła godzina i gromkimi oklaskami podziękowaliśmy za wspaniałą sztukę. Wyjeżdżając w kierunku Kłodzka, byliśmy bogatsi o wiedzę, przezycia duchowe i kulturalne oraz dzięki temu przedstawieniu odczuliśmy jak bardzo jesteśmy
dla siebie
potrzebni.
Tymczasem w klasztornym ogrodzie uwijał się ojciec magister, który odważnie sprostał obowiązkom gospodarza przygotowując przepyszne potrawy na ruszt. Pod jego czujnym okiem węgle same się rozpaliły, aby gdy powróciliśmy zasiąść do uczty. Nawet pogoda o którą prosiliśmy była w tym dniu wyjątkowa.
Na stole pojawiły się filety drobiowe, kiełbaski i szaszłyki, które przygotowywaliśmy już od wczoraj, a na deser małe pizze. Całość dopełniła sałatka wg przepisu mamy o. Augustyna [własnoręcznie przez nas zrobiona]. U niektórych było widać miłe zaskoczenie, naszymi gastronomicznymi talentami, co dla nas stanowi zachętę do następnych doświadczeń kulinarnych.
Dla nas jednak były ważne cieplejsze niż serwowane przez nas potrawy, uśmiechy naszych kochanych rodziców i bliskich, którzy pomimo klauzuli i często odużej odległości zdecydowali się przyjechać, zobaczyć jak wygląda nasze życie i spędzić ten sobotni dzień na modlitwie, rekreacji i swoistej agapie.
Dziękujemy serdecznie ojcom i braciom z klasztoru za ich wyrozumiałość. Pomimo pewnych obowiązków niektórzy zaszczycili nas swoją obecnością. Nawet ciepła strawa w tym szalonym czasie wydawała się miodem w ustach. I ten wzrok... może by tak jeszcze coś przepysznego zjeść, tylko co?
Ostatnia fotka w cieniu wierzby... ostatnie objęcia i łzy rodziców, pożegnania i podziękowania Bogu i sobie nawzajem za tak miły i dobry czas! Do zobaczenia!