Gdzieś obiło się nam o uszy, że pierwszego maja chodziło się na pochody. Ponieważ tylko o. Augustyn jest na tyle wiekowy, żeby to pamiętać, postanowiliśmy przekonać się na własnej skórze o skutkach pierwszomajowych wędrówek. Choć jak się okazało, nie takie pochody prowadzono w zamierzchłych czasach, to jednak i tak warto było podjąć to [dla niektórych trudne i bolesne] wyzwanie!
Ponieważ nie chcieliśmy iść tak egoistycznie sami, postanowiliśmy dołączyć się do jakiejś większej grupy. Okazało się, że w pobliskiej Marianówce, w salezjańskim ośrodku [w tym momencie wzruszenie odbiera mowę zarówno magistrowi, jak i Rafałowi] stacjonuje franciszkańska majówka pod wodzą o. Kamila i o. Wiktora. Już na początku chcemy obalić wszelkie plotki, jakoby dołączenie się do tego zacnego grona mogłoby mieć coś wspólnego z chęcią wyłudzenia jedzenia, do którego postulanci zawsze są chętni. Nic bardziej mylnego. Wzięliśmy swoje zapasy w postaci trzech pudełek komunijnych ciastek [ciastka były świeże i nie pochodziły z Pierwszej Komunii magistra, jak coniektórzy twierdzili, ale z przyjęcia komunijnego chrześnicy Radka] oraz kilka litrów ulubionych napojów z niemniej ulubionego dyskontu :)
Nasz pierwszy tego dnia środek transportu i pierwsza stacja naszej majowej wędrówki
Pierszy etap - stacja PKP. Wesołym pociągiem, pełnym radosnych [czasem "pod wpływem] pasażerów świętujących dłuuuuuuuuuuuuuuuuugi weekend, udaliśmy się do Bystrzycy, skąd odebrał nas o. Kamil. Po przyjeździe do Marianówki i powitaniach z obecnymi tam "majówkowiczami" ruszyliśmy do pierwszego punktu naszej wędrówki - Góra Igliczna i Sankturarium Matki Bożej Śnieżnej - Przyczyny naszej Radości.
Jeszcze pełni sił i zapału ruszyliśmy pod górę
Widząc kondycję innych - nam humory dopisywały :)
Już droga do tego malowniczego miejsca ukazała stan kondycji poszczególnych uczestników wycieczki. Na szczęście Góra Igliczna nie była daleko i już wkrótce stanęlismy u progu sanktuarium. Tutaj zostaliśmy bardzo serdecznie przyjęci przez miejscowego duszpasterza, który opowiedział nam o wszystkich detalach kościółka [pominął chyba tylko teologiczne znaczenie ławek, na których siedzieliśmy] i przedstawił nam historię miejsca.
Po tym barwnym przedstawieniu rozpoczęła się Eucharystia, w czasie której działy się cuda. O. Augustyn zaniemówił [ale tylko na chwilę], natomiast o. Wiktor zrobił ze św. Józefa Rzemieślnika - Męczennika [w sumie kto doświadczył ciężkiej pracy, mógłby przyznać mu rację]. O. Kamil odprawił na koniec Eucharystii majówkę i tak zakończyliśmy nasze modlitewne czuwanie u Matki Bożej Śnieżnej, ponieważ w kolejce na oprowadzenie czekała już kolejna grupa. Szkoda tylko, że ze względu na panujące zasady nie można było robić zdjęć w środku sanktuarium.
Po Eucharystii i serii zdjęć, robionych według wizji o. Wiktora przed kościołem, udaliśmy się w kierunku Czarnej Góry, która była celem naszej wędrówki. 1205 m n.p.m. niektórych mocno przestraszyło, jednak nie było tak źle. Trasa przepiękna i choć przed nami kłębiły się czarne chmury - nie rezygnowaliśmy [choć były takie głosy].
Jak widać z kondycją u nas nieźle...
...chociaż do sylwetki sportowca jeszcze niektórym dużo brakuje :)
Były ostre podejścia, po których rozciągały się proste leśne szlaki, była kapliczka, przy której odmówiliśmy Regina Coeli [wprawiając w konsternację przechodzących obok turystów], była piękna polana, na której w drodze powrotnej o. Wiktor prowadził bardzo pouczającą zabawę w "kręciołka", w końcu były skały, które również wprawiły o. Wiktora w fotograficzną wizję i wreszcie był szczyt z wieżą widokową!
Entuzjazm Radka był powalający, Rafał zamyślony w sposób filozoficzny, natomiast magister potrafił się cieszyć z drobnych przyjemności :)
Kolejna wizja o. Wiktora sprowadziła nas na skały..
Powrót odbywał się tą samą drogą - tyle że w odwrotnej kolejności: wieża, skały, polana, zamiast Regina Coeli - Koronka do Bożego Miłosierdzia, leśne szlaki i strome zejścia. Trochę się śpieszyliśmy, bo na majówkowiczów czekała obiado-kolacja... a na nas pociąg, który pewnie nie poczekałby na stacji. Po dojściu do Marianówki, pożegnaliśmy się i oni poszli coś zjeść, a my obraliśmy kierunek - PKP Bystrzyca Kłodzka. Na szczęście dzięki dobroci o. Kamila nie musieliśmy tej trasy pokonywać piechotą.
Na stacji okazało się, że najbliższy vlak przyjedzie dopiero za ponad godzinę, więc poszliśmy na małe conieco, aby uspokoić grające marsza kiszki w naszych brzuchach. Wydawało się, że najprościej i najszybciej będzie zaspokoić głód pizzą. Tak więc znaleźliśmy miłą pizzerię, zamówiliśmy pizzę i czekając na upragnione jedzienie orzeźwialiśmy się herbatką lub napojami chłodzącymi [tym razem nie pochodzącymi z "naszego" dyskontu]. Niestety wizja szybkiej pizzy okazała się mylna i kiedy nerwowo zaczęliśmy spoglądać na zegarki, okazało się, że była mała awaria pieca. Stanęliśmy przed trudnym wyborem - pizza czy pociąg? Na szczęście w ostatniej chwili otrzymaliśmy upragnione kartoniki z niemniej upragnionymi okrągłymi plackami i udaliśmy się na pociąg. Gdyby powstała konkurencja w "chodzie sportowym z gorącą pizzą" na czas - bylibyśmy mistrzami! W jedzeniu powyższej pizzy - też.
Zmęczeni, ale zadowoleni wróciliśmy do naszego klasztoru! Tak nam minął pierwszy dzień maja!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz