Demokracja
znów zwyciężyła. Skutkiem głosowania dotyczącego wyjazdu w czasie naszych ferii
wraz z ojcem Augustynem udaliśmy się na Śnieżnik (przepadła opcja z wizytą w
skalnym mieście Adrspach). Wyjechaliśmy, gdy żelazne niebo rozciągało się ponad
całą Kłodzką kotliną. W miarę zbliżania się do gór aura stawała się coraz
bardziej depresyjna. Z chmur leciał drobny, zimny deszcz, który stopniowo
zmieniał się w śnieg. Na miejscu, u podnóża gór warstwa białego puchu wynosiła
już kilka centymetrów. Marsz rozpoczęliśmy od strony Jaskini Niedźwiedziej w
Kletnie. Stopniowo pogrążaliśmy się w nieprzystępnych partiach gór. Śniegu pod
stopami przybywało. Raz po raz ktoś zadał się pod własnym ciężarem. Niegdzie
nie było widać śladów ludzkiej stopy. Oszronione świerki ciągnęły się w nieskończoną
dal. Coraz rzadziej pojawiały się oznaczenia szlaku, aż wreszcie szlak się urwał.
Jedynie determinacja jednostek ciągnęła resztę ku szczytowi. Większość jednak już
nie dawała rady. Śnieg czasami sięgał pod kolana. Brakowało nadziei na odnalezienie
właściwego szlaku. Las gęstniał i łudził strudzonych tułaczy jasnymi
prześwitami, które mogły być szczytem, a okazywały się kolejną zaśnieżona
polaną, za którą rozciągał się jeszcze większy leśny mrok. Gór okazała się zbyt
silna. Skapitulowaliśmy. Magister dał znak do odwrotu. I tak zaszliśmy już za
daleko w tą nieprzebytą dzicz. Dwóch śmiałków jednak zdecydowało się jednak powalczyć
z tym groźnym wzniesieniem. Samotnie udali się w mgliste rejony Śnieżnika,
kiedy reszta ostatkiem sił, idąc po własnych śladach wracała na dół, gdzie
czekała na nich cywilizacja. U celu, wróciwszy na tarczy, dla osłodzenia sobie
tego przykrego dnia wędrowcy zwiedzili Jaskinię Niedźwiedzią, która mamiła
mnogością kształtnych nacieków oraz spływała wodą. Cały czas jednak serca nasze
drżały o los samotnych braci, którzy pokonywali właśnie śnieżne zaspy w drodze
na szczyt. Będąc na dole pokrzepiliśmy się drobnym, ciepłym posiłkiem oraz
gorącą herbatą, która przypominała nam bezpieczny, klasztorny kąt. Minęło kilka
godzin od naszego rozdzielenia. Telefon. Wróciliśmy! Udało im się! Zdobyli szczyt
i cali i zdrowi zeszli na dół. Rzecz to niesłychana, a wyczyn niemalże
heroiczny. Brnąc nieraz po pas w śniegu odnaleźli wpierw szlak, a później trafili
na szczyt. Cóż za brawura!
Aby
uczcić moment ocalenia zagubionych braci ojciec Magister zabrał nas wszystkich
na pizzę, która od tej pory zawsze będzie przypominać nam o brawurowym wyczynie
braci naszych najmilszych. Wracając zaś do
domu odwiedziliśmy siostry franciszkanki w Ołdrzychowicach, by im także przekazać
ta radosną nowinę. W ten sposób żywioł do głębi połączył nas ze sobą.
Radośc Artura i pogodne spojrzenie ojca Augustyna w drodze do Kletna.
Radość na szlaku (jeszcze nie zdajemy sobie sprawy z dramatu, jaki tu się rozegra).
Atrakcja, która mydliła nam oczy i osłabiała czujność.
Ambona myśliwska - ostatni bastion cywilizacji tuz przed nasza kapitulacją.
Zdjęcie zrobione przez dwóch najdzielniejszych, po przedarciu się do schroniska.
Dowód, że dotarli :)
Mężni i szlachetni pogromcy Śnieżnika: Artur i Andrzej.
Nigdy tak wielu nie zawdzięczało tak wiele tak niewielu
(gdyby nie brawura Artura i Andrzeja nie byłoby pizzy).
Mniam :)
Zjedzona do ostatniego okrucha.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz