wtorek, 5 lutego 2013

Śnieżnik

Demokracja znów zwyciężyła. Skutkiem głosowania dotyczącego wyjazdu w czasie naszych ferii wraz z ojcem Augustynem udaliśmy się na Śnieżnik (przepadła opcja z wizytą w skalnym mieście Adrspach). Wyjechaliśmy, gdy żelazne niebo rozciągało się ponad całą Kłodzką kotliną. W miarę zbliżania się do gór aura stawała się coraz bardziej depresyjna. Z chmur leciał drobny, zimny deszcz, który stopniowo zmieniał się w śnieg. Na miejscu, u podnóża gór warstwa białego puchu wynosiła już kilka centymetrów. Marsz rozpoczęliśmy od strony Jaskini Niedźwiedziej w Kletnie. Stopniowo pogrążaliśmy się w nieprzystępnych partiach gór. Śniegu pod stopami przybywało. Raz po raz ktoś zadał się pod własnym ciężarem. Niegdzie nie było widać śladów ludzkiej stopy. Oszronione świerki ciągnęły się w nieskończoną dal. Coraz rzadziej pojawiały się oznaczenia szlaku, aż wreszcie szlak się urwał. Jedynie determinacja jednostek ciągnęła resztę ku szczytowi. Większość jednak już nie dawała rady. Śnieg czasami sięgał pod kolana. Brakowało nadziei na odnalezienie właściwego szlaku. Las gęstniał i łudził strudzonych tułaczy jasnymi prześwitami, które mogły być szczytem, a okazywały się kolejną zaśnieżona polaną, za którą rozciągał się jeszcze większy leśny mrok. Gór okazała się zbyt silna. Skapitulowaliśmy. Magister dał znak do odwrotu. I tak zaszliśmy już za daleko w tą nieprzebytą dzicz. Dwóch śmiałków jednak zdecydowało się jednak powalczyć z tym groźnym wzniesieniem. Samotnie udali się w mgliste rejony Śnieżnika, kiedy reszta ostatkiem sił, idąc po własnych śladach wracała na dół, gdzie czekała na nich cywilizacja. U celu, wróciwszy na tarczy, dla osłodzenia sobie tego przykrego dnia wędrowcy zwiedzili Jaskinię Niedźwiedzią, która mamiła mnogością kształtnych nacieków oraz spływała wodą. Cały czas jednak serca nasze drżały o los samotnych braci, którzy pokonywali właśnie śnieżne zaspy w drodze na szczyt. Będąc na dole pokrzepiliśmy się drobnym, ciepłym posiłkiem oraz gorącą herbatą, która przypominała nam bezpieczny, klasztorny kąt. Minęło kilka godzin od naszego rozdzielenia. Telefon. Wróciliśmy! Udało im się! Zdobyli szczyt i cali i zdrowi zeszli na dół. Rzecz to niesłychana, a wyczyn niemalże heroiczny. Brnąc nieraz po pas w śniegu odnaleźli wpierw szlak, a później trafili na szczyt. Cóż za brawura!
     Aby uczcić moment ocalenia zagubionych braci ojciec Magister zabrał nas wszystkich na pizzę, która od tej pory zawsze będzie przypominać nam o brawurowym wyczynie braci naszych najmilszych. Wracając zaś  do domu odwiedziliśmy siostry franciszkanki w Ołdrzychowicach, by im także przekazać ta radosną nowinę. W ten sposób żywioł do głębi połączył nas ze sobą.


Radośc Artura i pogodne spojrzenie ojca Augustyna w drodze do Kletna.


Radość na szlaku (jeszcze nie zdajemy sobie sprawy z dramatu, jaki tu się rozegra). 


Atrakcja, która mydliła nam oczy i osłabiała czujność.


Ambona myśliwska - ostatni bastion cywilizacji tuz przed nasza kapitulacją.


 Zdjęcie zrobione przez dwóch najdzielniejszych, po przedarciu się do schroniska.


Dowód, że dotarli :)


Mężni i szlachetni pogromcy Śnieżnika: Artur i Andrzej.


Nigdy tak wielu nie zawdzięczało tak wiele tak niewielu
(gdyby nie brawura Artura i Andrzeja nie byłoby pizzy).


Mniam :)


Zjedzona do ostatniego okrucha.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz